W dobie wyrastających jak grzyby po deszczu fit profili, bombardujących z każdej stron materiałów o zdrowym trybie życia i co drugim znajomym przebiegającym półmaraton, czasami można mieć wrażenie, że każdy trenuje więcej, je zdrowiej i jest bardziej fit, niż Ty. Patrzę na to z boku i z jednej strony cieszę się, że ludzie dbają o zdrowie, a z drugiej – mam wrażenie, że kompletnie nam się w głowie poprzewracało.
Gdzie nie wejdę – tam fit tematy. Wiem, że z ust osoby, która sama prowadzi fitnessowego bloga, jest trenerem i wrzuca materiały związane ze zdrowiem może to brzmieć dziwnie, ale w jakimś sensie czuję, że tego wszystkiego jest po prostu za dużo. Fit życie bombarduje mnie z każdej strony, i często w takiej bardzo namolnej, nieprzyjemnej formie – takiej, która sprawia, że mm wyrzuty sumienia, bo nie robię tyle, co wszyscy.
Może z powodu tego, w jaki sposób ciągle dostajemy te fit komunikaty: nie ma w nich za dużo radości i szczerości (przynajmniej ja to tak odbieram), a więcej jest jakiegoś takiego samozadowolenia, motywacji na siłę, oceniania i czarno-białego podejścia: „zrobiłem trening, a ty?„, „dzisiaj czysta micha, nie ruszam żadnego syfu„, „to jak wyglądasz, zależy tylko od ciebie„, „wszystko można, musisz tylko chcieć„, bla bla bla bla.
Brakuje w tym wszystkim luzu, za to dużo jest spinania się i wygórowanych ambicji. A to wcale nie jest ani dobre, ani fit.
MOŻE ROBIĘ ZA MAŁO?
Przewijając te profile w internecie czy słuchając znajomych, można zacząć myśleć: czy nie robię za mało? A może nie jestem wcale taka fit? Wszyscy coś robią, wszyscy „pilnują michy” i „jedzą czysto”. Ba – masz wrażenie, że ty ze swoim zwykłym obiadem po prostu grzeszysz. Bo twoje jedzenie jest za zwykłe, wczoraj zdarzyło ci się zjeść czekoladę, w tamtym tygodniu jeden trening wypadł z planu, a ten, który robisz nie jest chyba tak mocny, jak innych.
I zaczynasz się zastanawiać: czy ja czasami się nie obijam?
Bo kiedy inni liczą każdy gram każdego makroskładnika, ty z uśmiechem przyjmujesz ciasto od babci (przecież raz na miesiąc nie zaszkodzi), idziesz na wino z przyjaciółką, odpuszczasz trening, bo dopadło cię przeziębienie albo nie robisz go, bo chcesz się wyspać (a dobrze wiesz, że sen jest równie ważny). Nie robisz tych rzeczy dlatego, że jesteś „słaby”, nie chce ci się, masz lenia albo „nie jesteś w tym na sto procent”. Robisz je, bo wiesz, że wcale nie chodzi w tym wszystkim o to, by być ciągle na najwyższych obrotach i robisz wszystko idealnie.
A mimo to, widząc tych wszystkich „fit freaków” zaczynasz mieć wątpliwości – czy czasami nie pozwalam sobie za dużo?
KROK OD OBSESJI
Problem polega na tym, że ciągle wiele osób po prostu przegina. Zamyka się w konkretnych ramach, nie pozwalając sobie na wyluzowanie i robiąc ze stylu życia – rygor. Jem tylko to, nigdy nie jem tamtego, trening musi być nawet, jeśli nie spałem całą noc albo jestem chory; z jednej strony są tak zafiksowani na punkcie zdrowia, że robią tragedię z jednego dnia wolnego („o nie, zepsułem, na pewno przytyję sto kilogramów i obrosnę tłuszczem„), z drugiej nie widzą, że ich obsesja wcale nie jest ani zdrowa, ani fit. Uważają, że jedzenie „normalnych” rzeczy jest dla słabych, a jeśli ktoś nie wygląda jak chodzące połączenie żyły i mięśnia, to jest zwykłym spaślakiem i leniem.
Tyle, że nie o to w tym wszystkim przecież chodzi!
FIT – STYL ŻYCIA
Bycie fit to nie rygor na rok. To styl życia, który pozwala dokonywać lepszych – zdrowych – wyborów i sprawia, że jesteśmy zdrowsi, sprawniejsi, szczęśliwsi, dbamy o siebie.
Nie ma jednej recepty na zdrowy tryb życia. Nie ma określonej liczby treningów w tygodniu, konkretnych ćwiczeń, jadłospisu i przykazań, które sprawią, że będziesz fit w 100 %. Dlaczego? Bo każdy z nas jest INNY. Mamy inną historię, inny tryb życia, inne ciała i predyspozycje. I to bycie FIT powinniśmy dostosować do siebie i swojego trybu życia tak, żeby było to w ogóle możliwe do zrealizowania. Po co poddawać się presji i obiecywać sobie 6 treningów o bladym świcie, skoro realnie bez narażania się na niedosypianie, pośpiech i stres, jesteś w stanie zrobić tylko 3? Czy naprawdę warto ślinić się przy wspólnym obiedzie i patrzeć na pusty talerz, bo babcia nie zdawała sobie sprawy, że pierogi mają tyle węglowodanów i zrobiła całą miskę? I czy naprawdę musimy traktować każdą potrawę z „zakazanej listy” jako „cheat meal”, „grzeszek” czy coś, co koniecznie musimy naprawić albo spalić na treningu?
Durne to wszystko! To całe podejście jest po prostu durne!
O ile łatwiej by było, gdybyśmy potrafili po prostu zrozumieć, że bycie FIT obejmuje rozsądny, zdrowy tryb życia. Taki, w którym nie ma tragedii, że zjadło się coś mniej fit, albo nie zrobiło się treningu, bo coś nam wypadło. Taki, w którym rozumiemy, że jeden dzień nie zrujnuje efektów oraz tego, że w żaden sposób jedzenie nie powinno powodować wyrzutów sumienia. Taki, w którym wiemy, że może ktoś tam trenuje nawet i 10 razy w tygodniu, ale my możemy tylko 3 i to też jest w porządku.
To dla mnie jest bycie fit. Świadomość, że działamy na dłuższą metę, a nie sprintem. I że wcale nie musimy rezygnować z życia, wystarczy tylko, że podejdziemy do niego z rozsądkiem.