O tym, co się dzieje, kiedy ćwiczysz po 7-9 godzin dziennie, jak wygląda egzamin na instruktora i co jadłam i jak trenowałam w tym tygodniu.
CO U MNIE?
Na kursie w tym tygodniu przerabiałam drugi stopień choreografii i następnie wzmacniania, by przejść do dodatkowego kursu, który sobie zakupiłam – na instruktora stretchingu. Nauczyłam się wieeelu ciekawych technik rozciągania i naprawdę mogę powiedzieć, że teraz trochę znam się na rzeczy. 🙂
Mam tyle pomysłów w głowie, najchętniej zamknęłabym się w siłowni i nagrywała. Niestety, zamknęli siłownię, na której kręciłam filmy, więc szukam teraz innego miejsca. W tym tygodniu mam w domu remont, ale już w następnym spokojnie będę mogła zająć się tylko i wyłącznie blogami.
Z dobrych wiadomości, po wielu poszukiwaniach idealnego pomieszczenia do zdjęć ćwiczeń, wkurzyłam się (bo nie mogłam nic znaleźć) i zamówiłam TŁO FOTOGRAFICZNE. To zaś oznacza, że mogę robić zdjęcia od rana do nocy do moich planów treningowych. Mój portfel trochę bolał, ale czego się nie robi dla Was i dla bloga 🙂
No właśnie, a wracając do kursu… w piątek miałam egzamin! Teoretyczny polegał na teście z anatomii i fizjologii oraz kilku pytaniach otwartych dotyczących metodologii prowadzenia zajęć, techniki ćwiczeń i tak dalej. O ile otwartych jestem pewna, o tyle boję się, że w teście się gdzieś rąbnęłam, a zdaje się dopiero od 70 procent. Wyniki za 3 tygodnie. To wtedy się dowiem, czy mam tytuł instruktora.
W piątek miałam także egzamin praktyczny… KTÓRY ZDAŁAM NA PIĄTKĘ! Polegał on na zaprezentowaniu choreografii na podłodze i na stepie (razem z „nauczeniem” klientów jak wykonywać kroki od prostych do zaawansowanych), ułożeniu szybkiego zestawu wzmacniającego na wylosowane partie ciała i pokazaniu kilu ćwiczeń rozciągających – też na wylosowane partie mięśni.
W poprzedni weekend byłam także na zdjęciach z Alicją Bodak, moją znajomą z treningów lekkoatletycznych. Efekty wypadu możecie obserwować w najnowszych postach na blogu, bo sukcesywnie wrzucam zdjęcia 🙂
Zrobiłam także zakupy, bo okazało się, że ja praktycznie nie mam koszulek do ćwiczeń! O ile legginsów mam jakieś kilkanaście par (i tyle samo butów), o tyle z górą było u mnie krucho. Dlatego stwierdziłam, że czas to zakończyć i mimo, że mój portel płakał (jednak lepiej jest kupować jedną bluzkę na jakiś czas, niż 10 na raz), to była to słuszna decyzja. Zresztą – ubrań do ćwiczeń nigdy nie jest za mało!
Kiedy trochę poniesie cię na zakupach #poszalałam
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Marta (@codziennie_fit)
Przyszła też moja nowa mata (stara zaczęła się rozlatywać). Z taką matą to można ćwiczyć cały dzień <3
Dzień dobry! #fitfam #fitnessaddict #fitness #fitspo #healthy #healthyliving
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Marta (@codziennie_fit)
TRENING
W ubiegłym tygodniu ćwiczyłam jakieś 7-9 godzin. DZIENNIE. Żeby podejść do egzaminu, musiałam jeszcze zaliczyć obiegówkę – czyli udać się na 10 godzin zajęć fitness, by „podpatrzeć” innych instruktorów. Oczywiście zostawiłam sobie to na ostatnią chwilę, więc skutek był taki, że od poniedziałku do piątku zarówno rano jak i wieczorem byłam na siłowni, żeby odrobić odpowiednie godziny.
🙂 #fitnessaddict #fitspo #fitfam #abs #fitgirl
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Marta (@codziennie_fit)
Pamiętajcie, co zawsze piszę – nadmiar szkodzi tak samo, jak brak. Nawet moje wyćwiczone ciało, przyzwyczajone do ciężkich wysiłków przez uprawianie sportu wyczynowego całe krzyczało, że ma dość i że taki tryb życia nie jest do przyjęcia. Zaczęłam mieć różne objawy przemęczenia i przetrenowania, zaczynając od mniej dotkliwych – obniżone tętno, odczucie zmęczenia – poprzez takie, które już przeszkadzały – ból głowy, bóle mięśni, brak apetytu, smutek, krew z nosa. Ponieważ musiałam to zrobić, to kontynuowałam wysiłek, ale gdybym miała możliwość odpoczynku, na pewno bym z niej skorzystała.
DIETA
Catering skończył mi się w najgorszym możliwym momencie – tydzień przed egzaminem, na samej końcówce kursu. Pierwszego dnia jeszcze jakoś się trzymałam, przygotowując dzień wcześniej lunchboxy, ale w tygodniu było już to niemożliwe – mój dzień polegał na pojechaniu na kurs, ćwiczeniu, z kursu na siłownię na zaliczenie obwodówki i pod wieczór (a właściwie noc) powrót do domu i ćwiczenie/nauka przed egzaminem oraz ogarnianie pracy. Efekt był taki, że stołowałam się na siłowni, na której odbywał się mój kurs – na szczęście mieli zdrowe jedzenie. Najczęściej jadłam bułkę żytnią na zakwasie z warzywami i mięsem albo sałatkę z jajkiem i pieczonym kurczakiem. Raz wpadł nawet batonik proteinowy, ale nie jestem zwolenniczką tego typu jedzenia, o czym niedługo Wam napiszę. 🙂
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Marta (@codziennie_fit)
Jestem już po kursie, to i czasu więcej. Zrobiłam sobie wreszcie domowy, wyciskany sok, pudding z chia, który chodził za mną naprawdę przez wieeeeele dni i wreszcie obżarłam się, całkiem standardowo, arbuzem. Jestem kompletnie arbuzową dziewczyną i mogłabym jeść tylko i wyłącznie arbuza. I byłabym niesamowicie szczęśliwa 🙂
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Marta (@codziennie_fit)
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Marta (@codziennie_fit)
Zdjęcie zamieszczone przez użytkownika Marta (@codziennie_fit)
Oprócz tego zrobiłam najlepszy jabłecznik na świecie (na bazie żytniej mąki i ksylitolu, wyszedł PERFEKCYJNY, smakuje jak normalne, domowe ciasto!).
A dziś na obiad była lazania z pełnoziarnistego makaronu ze szpinakiem (chcecie przepis?).
Uczę się dopiero, żeby nie zapominać robić Wam zdjęcia posiłków do tego cyklu, więc myślę, że z tygodnia na tydzień będzie ich coraz więcej. Może uda mi się nawet zrobić „food diary”. 🙂
Mam nadzieję, że ten cykl Wam się podoba – dajcie znać. To chyba fajny sposób, żeby trochę bliżej się „poznać”. 🙂
Miłego wieczoru!